/435/
Witold i Marek (WiM) odc. 1
Z całych sił grzmotnęło. Kto
by się spodziewał, że nagle stanie się coś tak bardzo niewyobrażalnego. Siedząc
wieczorem w domu i spokojnie sącząc sok brzoskwiniowy spojrzałem w kierunku
okna. Wiele nie zobaczyłem bo zasłona już od kilku godzin była zaciągnięta.
Jednakże wciąż zastanawiałem się jak wyjść z tej niebezpiecznej sytuacji. Po
głowie wciąż krążyły te wszystkie słowa, jakie sam wypowiadałem pod nieobecność
Witolda. No bo przecież ile razy można było tak dusić w sobie te wszystkie
pragnienia serc. Choć nieraz mówiłem, że to nie pragnienia serc, czy nawet
duszy, lecz czyste pożądanie drugiego ciała. Jeśli zaś chodzi o serce, to
przyznać trzeba, ze Marek nieraz miał z nim problemy. Bywało, że sprzedawał je
za darmo, lub za dość niskie ceny. Innym znów razem windował w górę
horrendalnie stawki. Prawdopodobnie płynęło to z tego, że właśnie Witold
obstawiał wysoko. Zazwyczaj czynił to w czasie zakładów pod stadionem. A tam
wiadomo jak to było. Ruch, zamęt i gwar. Podobnie jak w tych wszystkich klubach
do których chadzał Marek. Oj lubił on maszerować nieraz po Starówce chociażby.
Zawsze to był strach przed tym z czym wyparuje do spotykanych ludzi. Ale
przecież właśnie w ten sposób poznał Witolda. Pamiętam to doskonale kiedy
zerwał szalik zawinięty wokół szyi i niby to przez przypadek a niby nie,
zawinął nim Witolda. W tamtym roku, kiedy to się działo szaliki modne były w
kratę. A jeśli o kraty chodzi, to i one brały czynny udział w tej dziwnej
przyjaźni związkowej ich obu. Zwłaszcza wtedy kiedy Marek siedział za nimi, po
tym jak raz wywinął burmistrzowi prosto w zęby.
Ale wróćmy do tego grzmotu. To
ponoć był głos historii czy jak tam kto chce nazywać wspomnień. Nie moich
oczywiście, ale zaimplantowanych gdzieś głęboko we mnie. Bywa, że wypływają one
na światło dzienne tak bezczelnie i agresywnie, że sam boję się ich. Zwłaszcza
nocą, kiedy przybierać mogą dziwaczne kształty cieni odbite na ścianach. Ale ja
się nie boję. Odważny przecież jestem. Wracając więc do Witolda i Marka. No
właśnie. Do nich wrócę przy następnej okazji.
/456/ WiM
odc. 2
Zauważyłem, że nieco pobłądziłem
lub mówiąc bardziej kolokwialnie zagalopowałem się i nie bardzo uczyniłem
wyjaśnienia, lecz bardziej jeszcze przysłoniłem obraz kształtującej się
rzeczywistości. Rzeczywiście przecież rozpocząłem snuć swoje rozważania przy
zasłoniętej zasłonie, w którą zbyt długo nie można się wpatrywać, bo i przecie
niewiele by można było ujrzeć jak tylko byle jakiego koloru beż.
Mimo wszystko jednak, jak zauważam
i empirycznie stwierdzam czytając wcześniejszy tekst doprowadzić do zapoznania
Państwa z Witoldem i Markiem zamierzam. Co prawda zapoznanie, to nie było
całościowe i jeno tylko znikomy obraz rzuciło na te dwie barwne postacie, jednakowoż
nie omieszkam kontynuując swoje wywody przedstawiać ich bliżej szerszemu gronu.
Najpierw przyjrzyjmy się Markowi.
Z grubsza zarysowana została jego porywczość bardzo często dotykana poprzez
zawody czy to miłosne, czy też nietrafione a podejmowane przezeń prace. Prawdą
jest także, że bardzo często chadzał swoimi ścieżkami. Niczym kot
nieokiełznany. Choć przyznać trzeba, że taki szalony, to jednak w jakimś
głęboko egzystencjalnym wymiarze został opętany przez Witolda. No właśnie,
jeszcze Witold. Jak na razie bliżej nie znany. Ostoja spokoju i port
cierpliwości.
/457/ WiM
odc. 3
Zatrzymałem pociąg, bo inaczej
się nie dało jeśli zamierzałem pisać kolejne wersy tej opowieści. Nie da się
bowiem jednocześnie skupiać na dźwigniach hamulca pociągu, czy w drugą stronę,
na przepustnicy i opowiadać o tej niezwykłej historii.
Wracając do Marka więc, tego
hulaki co to szalał nieraz po nocach i Witolda skrytego i trochę nieśmiałego
typa. Kiedy już nawzajem pozawiązywali się zaczęli tworzyć tandem przedziwny. Z
jednej strony szał i rozpas emocjonalny, z drugiej spokój niczym klasztorny i
wręcz angielskie opanowanie. No bo jak by nie spoglądać na Witolda trzeba by
wciąż przyznawać, że na brak manier to on narzekać nie mógł. Dystyngowana
godność, połączona ze stoickim spokojem emanowała cichością i dość często była
jedyną siłą jaka mogła zapanować nad Markiem emocjonalnym.
Bywały więc noce kiedy szaleli po
klubach. Choć słowo szaleli to nieco na wyrost zostaje użyte. Szalał bowiem
oczywiście Marek, czemu zaś Witold z nieskrywanym niezadowoleniem przypatrywał
się. Jednakowoż to właśnie on w chwilach można powiedzieć najbardziej
niebezpiecznych wkraczał na parkiet i za ów szal (szal nie szał!) zmysłowy
wyciągał Marka z objęć li to chłopów zupełnie obcych, li innych jeszcze istot
przedziwnych.
Innym znów razem spędzali czas
dyskutując pośród ksiąg tajemnych nad sensem istnienia, nad sensem przemijania.
I kiedy tym razem Witold zapędzał się w nostalgiczne przemyślenia szukając już
tylko dla siebie najlepszej metody śmierci Marek wciskał w niego nową iskrę
życia szarpiąc i tarmosząc czule, czasem gryząc lub zwyczajnie całując.
/687/ WiM
odc. 4
Czyżby już zapomniani w kąt
odepchnięci mieli by być tylko przeszłością? Ogromna rozbieżność i sporadyczne
li tylko punkty styczne zapewne nie utrzymałyby tych skrajnych cech i
temperamentów. Jednakże złudzenia nieraz dają znać o sobie i to, co jest tylko
majakiem, przynajmniej w naszym rozumieniu często staje się rzeczywistością
zdecydowanie bardziej prawdziwą niż wirtualna.
Witold, bo o nim dziś mowa, jakem
już wspomniał nadawał charakter stateczny, elegancki. Zwłaszcza kiedy swe
czarne, szare i grafitowe garnitury zakładał. Wiązał krawaty i w kropki, i w
paski i gładkie. Spinki zakładał, zaginał mankiety. Byty pastował. Pachniał
niezmiernie ładnie, to nutą korzeni jakichś ponoć szlachetnych, innym znów
razem imbirem zmieszanym z zielem zielonym. I człowiek ów tak opanowany, i tak
wyrafinowany w swej doskonałości, w tym akurat nieszczęśliwym momencie
zaabsorbowany całkowicie i bezgranicznie kolejnymi stronicami nowej powieści
historycznej, którą wziął i czytał idąc spokojnie wlazł. Dobrze by było, gdyby
to jeszcze wejście było do biblioteki, lub może nowej galerii, gdzie znów
szaleć by mógł pośród szmat cudnych. Lecz nie. On wlazł prosto pod koła. A koła
w sumie cztery były. Dwa z przodu, dwa z tyłu. A między nimi śrubki, mosty,
pomosty, tuleje, wahacze, obręcze i wreszcie silnik i maska i drzwi w liczbie
czterech, i siedzeń sztuk kilka, i kierownica jedna, jedno też radio, lecz
sześć głośników i masa jeszcze innych ustrojstw i rzeczy, których wymienić nie
umiem, bo albo się nie znam, albo się wstydzę.
Trafem, nietrafem, szczęśliwym lub
nie za kółkiem se siedział waćpan co Markiem go znamy. Jak zwykle radosny,
przed siebie gnający, akurat ruszający z pod wspólnej posiadłości. Tak zetknął
się więc ów Marek brutalnie, mechanicznie z lubym swym ukochanym, którego mimo
całego stylu życia w sercu swym nosił i oddać nie chciał. Szokiem jednakże było
zetknięcie owo, bo jakże inne od tych dotychczas zetknięć miłosnych.
Przypadkowe, niezamierzone, a nawet niechciane – dokonało się.
Krew się polała z rany powstałej,
upadkiem na ziemię poprzedzonej. A upadł, przewrócił się, spotkał z prochem
ziemi raz Witold raz Marek. Wymieszało się z tego wszystkiego i to, co spokojne
było dotychczas, teraz zawrzało, zagotowało się i wybuchło w słowach wielu,
których przytoczyć w stanie nie jestem, lub też tego nie pragnę.
Zraniony Witold wystrzelił ile
tylko mógł rzucając słowami kiedyś słyszanymi, na co dzień nieużywanymi. Marek
zatkawszy swój narząd oddechu powiedzieć nic nie mógł, bo oto, choć przez lichy
przypadek, to jednak poznał, że Witold też człowiek i co znać ma, to zna
doskonale.
Się więc splątało, i jak rzekłem
wydawać by mogło się, że skrajności skrajne rozerwą tą całość, lecz nie. O
dziwo ten mały świat, wszechświat z małymi gwiazdkami, migoczącymi nieśmiało
utrwalił się i umocnił. Dopełnił się stan.
/695/ WiM
odc. 5
Wyrzuciwszy skarpetki spojrzał za
okno. Księżyc przykrywały bardzo nieśmiało niegęste, jesienne chmury. Ostatnie
wydarzenia wypadków, przemian i zamian wpływały na niego średnio korzystnie.
Sam nie wiedział czy woli siebie i jego takiego jak teraz czy takiego jak
przedtem, kiedy to przyszło głowie spotkać się z ziemią. Dzisiejszego wieczoru
pozostawało mu tylko słuchać muzyki i zasypiać po kolejnym piwie w objęciach
kołdry obleczonej świeżą, pachnącą poszwą. Jemu – bożyszczowi dyskotek,
Markowi, którego ziemia wydała jako szaleńca towarzyskiego, przyszło spędzać
wieczór samemu, zaszytemu pośród dywanów, mebli niemodnych, garnków kuchennych,
dźwięków z głośników i obrazów na monitorze. Zamiana jaka się w nim dokonała
była ogromna – choć sam tak do końca nie był jej pewny. Dziś jednak zatrzymał
się w domu. Przechadzając się od okna do okna tęsknić się uczył i
choć obiekt swych westchnień widział przed południem jeszcze, już płakał gdy
myślał o tym wyjeździe. Lecz dziać się tak musiało – Witold pojechał do
Francji.
/765/ WiM
odc. 6
A Francja francuską kuchnię miała i kuchnią tą raczyć raczyła, a właściwie
to jeden taki nią raczyć raczył Witolda. Jeden w poniedziałek i drugi, choć
dalej jeden we wtorek i trzeci choć dalej jeden lecz inny już we środę. I tak
właśnie dnie mijały za jednym drugi, za trzecim czwarty ku niedzieli zmierzając
niechybnie. I chłopców takich wielu było. Cóż z nimi robił, cóż z nimi czynił?
– nie znaną rzeczą jest mi to, więc opowiedzieć o tym nie mogę. Tymczasem Marek
w domu ich wspólnym łzy wylewał i szlochał czekając choćby na kartkę jakąś
niedużą gdzie by widoczek ładny był jakiś i słów kilka miłych z miłością
napisanych. I czekał tak miesiąc, czekał i drugi, czekał i trzeci. Czwartego
już nie czekał, już wiedział, że trzeba ruszyć, więc Marek wyruszył do Francji.
/780/ WiM
odc. 7
Francuski wątek zakończyć już trzeba by było, no bo ileż to czasu panowie mili
Witold New Łajdaczka i Marek Cnotliwy być by tam mogli. Dość – jednym słowem –
dość. Wiedzeni więc panowie owi wezwaniem niniejszym wrócić postanowili do
stolicy swego jestestwa, do miejsca swojego rozkochanego, do swych cioteczek,
do swych babeczek, do chłopców swoich poznanych, miłych, lubianych, po wódce to
nawet i całkiem kochanych. Sex na plaży im się marzy, lecz na plaży śnieg. Więc
cóż z tego, że pan kapitan, który ich mijał w porcie lotniczym okiem pomrugał a
później jeszcze i to nawet zerknął za nimi obejrzawszy się wulgarnie. O dziwo,
nie Dziwo gdy poprzez próg drzwi rozsuwanych przechadzali się niczym po plaży w
letnie popołudnie ujrzeli owego pana pilota co też o dziwo nie Dziwo stał i
palił. On tak piękny tu, tak całkiem samotny, tak całkiem nie obmacany, tak
całkiem nie pokochany, jeno stał i palił. I szok. Mróz okropny, śnieg sypie, a
on pali. Zwyczajnie w świecie pali i nie zważa na to, że śnieg. Po prostu pali,
tak jakby nie mógł nic innego robić, jakby nie mógł zapalić, gdzieś tam w
strefie dla pilota, w strefie zamkniętej. On tu stoi i pali. A oni – New
Łajdaczka i Cnotliwy się patrzą jak on tego papierosa bierze do ust, jak wkłada
go powoli między swoje wargi, jak je zaciska na nim, jak robią mu się dołki w
policzkach kiedy zaczyna ssać, to znaczy zaciągać się. Stoją jak dwie ciotki i
patrzą, a on się śmieje. I nie śmieje się ustami, bo one zajęte, ale śmieje się
oczami i patrzy na nich i znów mruga. (Porwać go i zgwałcić, zatkać te ustka
już nie fajką, tak żeby mu się te dołki zrobiły, żeby ssał i zaciągał się).
Patrzyli na siebie Marek i Witold i pilot pan i pilot pan i Marek i Witold.
/841/ Głos
siostry czyli WiM odc. 8
Poranek raczej nie zapowiadał
tego wszystkiego co się miało wydarzyć. Delikatne budzenie obok niego, proste i
zwyczajne. Buziak na dzień dobry. Później on wstał i poszedł pod prysznic.
Kiedy wrócił Witold znów spał łagodnie. Oddech miał spokojny, miarowy. On zaś
ubrał się, założył nową koszulę i krawat błękitny. Dziś miał dużo spraw
służbowych. Wyszedł na zewnątrz. Poranek dość mglisty, niepewny. Wsiadł do auta
i ruszył. Do pracy dziś miał kawałek. Trzeba było przejechać drogą wiodącą
przez las tuż obok zatoczki, wzdłuż wzniesienia łagodnego zatopionego w
mlecznym powietrzu. Zaparkował, wysiadł. Poprawił krawat i wszedł do biura.
Spojrzał pieszczotliwie na Alicję, która już krzątała się przy ekspresie z
kawą. Kochał, kiedy bez specjalnego proszenia ona sama stawiała filiżankę na
biurku, a później przynosiła jeszcze świeże pieczywko pokrojone już równiutko i
masłem posmarowane. Na wierzchu zazwyczaj jeden lub dwa plasterki wędliny
tudzież ser jakiś biały lub żółty, zależnie od dnia i jej nastroju. Kiedy
przychodziła wiosna pojawiał się też liść sałaty, rzodkiewka, czasem pomidory.
Lubił to wszystko. Lubił tą poranną liturgię szefa i sekretarki.
Gdy przełykał kolejne łyki kawy i
kęsy kanapek rozbrzmiał dźwięk telefony służbowego.
- Dzień dobry. Czy dodzwoniłam
się do Marka Lopolskiego?
- Tak, słucham.
- Z tej strony Łucja Raczkowska…
On zamarł, znał to imię i to
nazwisko. Wiedział, wiedział w jednej chwili z kim rozmawia. Usłyszał głos
swojej siostry…
za nim nadrobię wszelaką zaległość... to DZIEŃ DOBRY WIECZÓR KAPO :*
OdpowiedzUsuńaaaa już biorę się za czytanie :)